GDAŃSZCZANIE RODEM Z TURCJI

Gdańszczanie rodem z Turcji

Na pozór ich historia jest podobna do wielu innych. Dwoje ludzi poznaje się i zakochuje. Potem biorą ślub i na świat przychodzą dzieci. To jeden z najbardziej uniwersalnych i powtarzalnych schematów na świecie. A jednak za każdym razem innym, magiczny, wyjątkowy...


Ona pracuje jako mediator i zajmuje się domem. On prowadzi biuro podróży Onur, jest prezesem towarzystwa Polsko-Tureckiego, a za działalność na rzecz rozwoju Pomorza otrzymał tytuł ambasadora inicjatywy Invest in Pomerania. Ich dzieci właśnie wchodzą w dorosłość. Starsza córka studiuje prawo, młodszy syn realizuje swoje pasje w technikum informatycznym. W domu jest jeszcze dwójka pełnoprawnych członków rodziny 5-letni psiak Rivi i papuga Mario.

Tym co już na pierwszy rzut oka wyróżnia tą rodzinę spośród tysięcy innych jest nazwisko... Ciftci. W innych częściach świata nie wzbudziłoby ono zainteresowania, w Polsce przykuwa uwagę. Automatycznie czujemy, że w przeciwieństwie do Nowaków czy Kowalskich, korzenie rodziny Ciftci'ch sięgają daleko poza granice Trójmiasta, Pomorza, Polski...
Myślimy więc - imigranci. Ale też nietypowi, bo aż dwoje z nich startuje w tegorocznych wyborach samorządowych. Kim więc są Irena, Hasan, Anna i Damian Ciftci?


- Hasan Ciftci i Anna Ciftci. Mieszkańcy Gdańska z pewnością już was znają z plakatów wyborczych. Nie będę ukrywała, że wasze nazwisko zwraca uwagę. Nie brzmi zbyt "polsko".
Hasan: Nic dziwnego. To tureckie nazwisko. Urodziłem się w Turcji i tam spędziłem większość swojego życia. Jestem więc Turkiem. Ale pokochałem Polkę, a ona nauczyła mnie kochać Polskę. I tak już od przeszło 15 lat żyję tutaj. Ja sam mówię o sobie, że jestem Polakiem z wyboru i gdańszczaninem z miłości.

- Żonę poznałeś w Polsce?
Hasan: Nie w Turcji. Irena zamieszkała w hotelu, w którym pracowałem. Zakochaliśmy się w sobie, wzięliśmy ślub i od ponad 20 lat jesteśmy razem.

- To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Hasan: Tak.
Irena: Nie (śmiech). Hasan wszystko robi szybko i błyskawicznie podejmuje decyzje. Ja potrzebowałam trochę więcej czasu. Poznaliśmy się w Stambule. To był początek lat 90. Zaraz po maturze zrobiłam sobie taki gap year i razem z koleżanką wybrałyśmy się w tur po Europie. Trochę zwiedzałyśmy, trochę pracowałyśmy. W końcu dotarłyśmy do Turcji. Zatrzymałyśmy się w hotelu, w którym pracował Hasan. Polecił nam go kolega, który zresztą znał Hasana. Kiedyś zdarzyło się tak, że moi znajomi wyszli, a ja nie miałam klucza od pokoju, więc siedziałam koło recepcji czekając aż wrócą. Myślę, że Hasanowi zrobiło się mnie żal, bo zaczął do mnie zagadywać. Te rozmowy były bardzo ułomne, bo ja właściwie nie znałam żadnego obcego języka. Po tym spotkaniu jeszcze dwa razy byłam w Stambule, spotykaliśmy się i coś powoli się między nami rodziło. Ujęło mnie to, jak serdecznie Hasan opowiadał o swojej rodzinie, jak był ciepły i opiekuńczy, a do tego żadne trudności nie były w stanie go zniechęcić. Zawsze kierował się zasadą, że każdy problem można pokonać.

- Co dla Ciebie stanowiło największą trudność w Waszym związku?
Irena: Sporo tego było. Język, religia, geografia... Ale Hasan mówił: "To nie problem. Religia? Przecież najważniejsza jest miłość i wzajemny szacunek. Każde z nas może wierzyć w Boga na swój sposób - odpowiadał. Język? Nauczę się polskiego - zapewniał". W końcu wyszło na to, że to ja zdążyłam poznać i angielski i turecki, zanim on zaczął się uczyć polskiego (śmiech).

- Od początku planowaliście zamieszkać w Polsce?
Irena: Nie. Hasan miał w Stambule świetną pracę, a ja byłam ciekawa świata. Postanowiliśmy więc zamieszkać w Turcji. Oczywiście bardzo często przyjeżdżaliśmy do Polski. Tu w 1992 roku braliśmy ślub cywilny, tu rok później przyszła na świat Ania. Choć bardzo lubiłam Turcję i czułam się tam naprawdę świetnie, z jakiegoś powodu bałam się tam rodzić. W siódmym miesiącu ciąży przyjechaliśmy więc do Polski.
Hasan: I ja byłem przy porodzie. To był podobno jeden z pierwszych, a może i pierwszy poród rodzinny tutaj. Nadal pamiętam tą chwilę, jakby to było wczoraj.

- Damian urodził się już w Stambule?
Irena: Tak. Po urodzeniu Ani zostaliśmy w Polsce niespełna dwa lata. Przed wyjazdem wzięliśmy jeszcze ślub kościelny i wróciliśmy do Turcji. Tam w 1997 roku urodził się Damian. Pierwsze lata moich dzieci były więc zupełnie inne. Kiedy wyjeżdżaliśmy do Stambułu Ania miała już prawie dwa lata i znała wyłącznie język polski. Kiedy pojechaliśmy do Turcji musiała od nowa uczyć się mówić. Z kolei dla Damiana pierwszym językiem był turecki. Ale że już w 1999 roku wróciliśmy do Polski na stałe - dziś już prawie go nie pamięta. Za to Ania po raz drugi poczuła się wyrwana ze swojego języka i przeniesiona do obcego świata...
Ania: Ciągle to pamiętam. Przyjechaliśmy do Polski, a ja nic, kompletnie nic nie rozumiałam. Poszłam do zerówki i trafiłam na nauczycielkę, która mówiła, że nie powinnam mieć taryfy ulgowej i wymagała ode mnie tego samego co od innych dzieci. Płakałam, myślałam, że sobie nie poradzę, ale się udało... Wtedy miałam wielki żal do mojej nauczycielki. Dziś myślę, że to w dużej mierze dzięki niej tak szybko ponownie nauczyłam się polskiego.

- Damian, ty nie miałeś takich problemów?
Damian: Nie. Kiedy tu przyjechaliśmy miałem dwa latka. Byłem w domu z mamą i właściwie dopiero zaczynałem się uczyć mówić. Za to w przeciwieństwie do Ani, która biegle mówi po turecku, ja bardzo słabo znam ten język. Sporo rozumiem, ale z mówieniem jest u mnie znacznie gorzej. Ostatnio była u nas kuzynka z Turcji. Mama, tata i Ania rozmawiali z nią po turecku, mi wygodniej było po angielsku.

- Irena mówiłaś, że kochałaś Turcję i świetnie się tam czułaś. Co Cię tam urzekło?
Irena: Ludzie. Moje przyjaciółki - sąsiadki. Czas, który spędziliśmy w Stambule, wspominam jako bycie w takiej jednej, wielkiej, bardzo bliskiej wspólnocie. Ja w Turcji nie pracowałam. Podobnie jak moje koleżanki. Pracowali mężowie, my zajmowałyśmy się domem, dziećmi. Spędzałyśmy razem mnóstwo czasu, każda każdej pomagała, wszystko robiłyśmy razem, jak siostry, które mieszkają w jednym budynku. Tam nawet język pokazuje tą bliskość. Nie mówimy do siebie proszę pana, czy proszę pani, tylko siostro, bracie. I faktycznie, znajomi traktują się jak członkowie rodziny.
Ania: To prawda. Dzieciństwo w Turcji było piękne. Wszystkie dzieciaki chowały się razem, a każda z mam, traktowała nas wszystkich jak swoją gromadkę. Ciągle biegaliśmy po dworze. Mieliśmy mnóstwo swobody i zabawy.

- A jednak wróciliście do Polski. Dlaczego?
Irena: W 1999 roku w Stambule doszło do bardzo silnego trzęsienia ziemi. Zginęło mnóstwo ludzi, a jeszcze więcej straciło domy. Nasz blok ocalał, ale ściany popękały, a po osiedlu znajdującym się dosłownie 5 km od nas nie został ślad. Wszyscy zostaliśmy ewakuowani. Przez kilka dni mieszkaliśmy w lesie. Radio, telewizja, gazety każdego dnia donosiły o kolejnych ofiarach. To było przerażające. Postanowiliśmy, że dla bezpieczeństwa na pewien czas pojadę z dziećmi do Polski. Kiedy przyjechałam, poczułam, że tu jest moje miejsce, że tu czuję się bezpiecznie. Powiedziałam o tym Hasanowi, a on na to: "W takim razie spróbujmy!" Spakował się i przyjechał do nas. Wtedy poczułam, jak bardzo mnie, nas kocha. Tam miał dobrą pracę, ułożone życie. Tu musiał zaczynać od zera.

- Znał polski?
Irena: Nie. Dopiero tu zaczął się uczyć. Nie miał więc szans na przyzwoitą pracę.
Hasan: Zacząłem więc (jak wielu Turków) od kebaba. Sprzedawałem jedzenie na ulicy i uczyłem się polskiego.
Irena (śmiech): I to jak się uczył. Kiedy wracał do domu i serwował mi próbki ulicznego języka byłam załamana. Co drugie słowo nie nadaje się do druku. Na szczęście Hasan jest bardzo przedsiębiorczy i szybko zmienił pracę.
Hasan: Przez chwilę prowadziliśmy sklep z ubraniami, ale wszystko zaczęło się układać, gdy otworzyłem swoje biuro podróży i zacząłem pracować na lotnisku. Całe życie byłem związany z turystyką i w tej branży mogłem rozwinąć skrzydła i oczywiście... dalej uczyć polskiego (śmiech).
Ania: Tata mówi już po polsku naprawdę dobrze, ale nadal zdarzają mu się urocze wpadki. Żartujemy, że wydamy taką książeczkę, z jego pomyłkami językowymi. Myślę, że odniosłaby wielki sukces.
Irena: Pamiętam jak pewnego dnia Hasan wrócił bardzo późno do domu i obwieścił mi radośnie: "jestem bardzo bogaty!" Nim się okazało, że mówiąc bogaty, miał na myśli głodny, prawie zdążyłam się ucieszyć (śmiech).
Ania: Albo inna historia. Jedziemy do szpitala, gdzie mieli usunąć mi znamię. Tata zapomniał gdzie jest szpital, więc dzwoni do naszej cioci, żeby zapytać o adres. Przestraszona ciocia pyta co się stało? Na co tata odpowiada: "Nic, tylko musimy usunąć Ani bieliznę". Oczywiście miał na myśli bliznę.

- Widać, że jesteście bardzo rodzinni. Co lubicie robić razem?
Ania: Obowiązkowo rano pijemy razem kawę i oczywiście rozmawiamy!
Irena: W ciągu dnia bywa różnie, czasem się mijamy. Hasan ciągle realizuje jakiś nowy projekt, Damian znika przed komputerem, Ania biegnie na uczelnię... ale staramy się znajdować czas dla siebie. Panuje u nas zasada, że podczas posiłków nigdy nie włączamy telewizora.
Hasan: Bardzo lubimy razem podróżować.
Ania: Niedawno byliśmy w Paryżu, gdzie miało miejsce bardzo romantyczne wydarzenie. Po ponad 20 latach małżeństwa tata oświadczył się mamie pod wieżą Eiffla.
Irena: Tak, dzięki Ani i jej narzeczonemu Mariuszowi (śmiech).
Ania: Tylko trochę się przyczyniliśmy. Oglądaliśmy z Mariuszem pierścionki zaręczynowe, ale nic nie mogliśmy wybrać, za to wybraliśmy pierścionek do mamy. Mariusz poprosił, żeby mama przymierzyła czy dobry, na co sprzedawca bardzo się zdziwił i powiedział: "Ale gest, ja mojej teściowej to tylko kwiaty kupiłem" (śmiech). Ale się udało. I rodzice się wreszcie zaręczyli, bo wcześniej jakoś przegapili ten etap...

- Wasze nazwisko i uroda zdradzają, że nie pochodzicie z Polski. Jak zostaliście tu przyjęci? Polacy są tolerancyjni?
Ania: Na początku bywało różnie. Dzieciaki bywają okrutne, a ja byłam inna. Mam ciemniejszą skórę, dziwaczne nazwisko. Zdarzały się więc przezwiska. Ale dziś zupełnie tego nie odczuwam. Przeciwnie. To co kiedyś bywało powodem do żartów, dziś raczej stanowi zaletę. Odróżnia mnie, ale w pozytywny sposób.
Hasan: Ja nie miałem podobnych doświadczeń. Kiedy tu przyjechałem byłem już dorosły i razu poczułem się tu jak w domu. Dostałem od Polaków mnóstwo wsparcia, pomocy, zaufania. Dzięki życzliwości wielu osób, dziś mogę powiedzieć, że czuję się szczęśliwy i spełniony. Mam poczucie, że nadszedł czas, abym, to co dostałem, "podał dalej". To taka moja dewiza życiowa. Trzeba dzielić się wiedzą, doświadczeniami, tym co umiemy. W ten sposób wszyscy się rozwijamy i rozwija się miasto, region, kraj, w którym żyjemy. Dlatego startuję w wyborach. Od lat pracuję na rzecz Pomorza i chcę to robić dalej na większą skalę. Mam mnóstwo pomysłów i zapału. I wiem, że się uda. Całe życie udowadniam, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Ania: Tata zaraził mnie przekonanie, że nie można biernie czekać aż coś się wydarzy, poprawi, zmieni. Trzeba samemu na to pracować. Mam dopiero 21 lat i niewielkie doświadczenie życiowe, ale potrafię słuchać i mam odwagę działać. To chyba nasza rodzinna cecha. Nigdy się nie poddajemy!

 

Zródło: http://www.maluchy3miasta.pl/czytelnia/item/721-gdanszczanie-rodem-z-turcji

Copyright (c) www.hasanciftci.pl 2014. All rights reserved.
Designed by